Wiesz co się dzieje kiedy kogoś zranisz?
Kiedy kogoś zranisz, ten ktoś zaczyna cię mniej kochać. Taki skutek mają nieostrożne słowa. Ludzie zaczynają cię mniej kochać.
Jakiś czas temu, na jednej z lekcji religii - na które uczęszczałam tylko i wyłącznie dla świętego spokoju, by kolejny raz nie musieć wysłuchiwać pretensji matki, dla której zachowanie pozorów wzorowej rodziny było priorytetem - siostra Eufrozyna najwyraźniej natchnięta zbliżającymi się rekolekcjami wielkopostnymi urządziła nam tak zwaną luźną lekcję. Rozmawialiśmy - a właściwie oni rozmawiali bo ja tylko słuchałam. I to nie ich, ale jednej z piosenek z piosenek Paktofoniki, która rozbrzmiewała właśnie z jednej, umiejętnie ukrytej przed wścibskim, nauczycielskim okiem słuchawki. Wsłuchana w zwrotke Fokusa rytmicznie kiwałam głową jak gdyby zupełnie zapominając o tym, gdzie jestem. Tymczasem reszta mojej cudownej, na pierwszy rzut oka niby nie podzielonej na kilka obozów klasy polemizowała o życiu, towarzyszących mu lękach czy oczekiwaniach. O tym, co jest dla nas najważniejsze, jakie miejsce w zbudowanej przez nas, młodych ludzi hierarchii zajmuje Bóg. Możnaby rzec o wszystkim i o niczym jednocześnie. Pamiętam dokładnie ten moment. Była 13:25. Skąd wiem? Właściwie od początku tej szalenie interesującej lekcji wpatrywałam się w zegarek. Do końca pozostało już tylko niecałe pięć minut. Wielce zadowolona z tego faktu chwyciłam z ławki swój brudnopis służący mi jako rzekomy zeszyt przedmiotowy - w którym jak na przykładną uczennicę przystało zanotowałam temat, oczywiście ostatni raz trzeciego września, zeszłego roku - i schowałam go do torby. Usłyszałam charakterystyczne szeleszczenie habitu. Siostra Eufrozyna, jak na zakonnice w średnim wieku dość sprawnie i szybko przemieściła sie spod tablicy do ostatniej ławki w rzędzie przy oknie. Zapewne skojarzyła, że znowu jakoś nie specjalnie udzielałam, więc przy pomocy swojego denerwującego, przypominającego rechot ropuchy głosu wyrzuciła z siebie pytanie skierowane pod moim adresem.
- A ty dziecko, czy czegoś sie boisz? - Zmierzyłam wzrokiem jej dość obszerną sylwetkę jenocześnie obdarowując ją spojrzeniem z cyklu bitch, please. Czyżby miała mnie za jedną z tych zagubionych duszyczek, które pragnie za wszelką cene przygarnąć do swojego stada i uleczyć wszechogarniającą miłością? A nie, to rola jej szefa, tego-tam-na-górze.
- Nie, niby czego miałabym sie bać? - Rzuciłam wymijająco zawieszając na smukłe ramie ramiączko torby z logiem Vive Targi Kielce. Tak, niech będzie, że robię ojcu reklamę...
Jeszcze tylko trzy minuty...
- Utraty rodziców, zdrowia, pieniędzy, domu, wiary, miłości, młodości, przyjaźni... - Wyliczała, no, może nie w tej kolejności, jednak kto by jej tam dokładnie słuchał? Chyba nikt, oprócz tej dziewicy siedzącej w pierwszej ławce, notorycznie poprawiającej okulary i chyba poprzez brak zainteresowania płci przeciwnej zmuszonej poświęcić swoje życie Chrystusowi. Ogólnie to nie warto było zaprzątać sobie głowę jakimiś bzdetami, które wypłynęły z ust pingwina.
Jeszcze tylko minuta...
Wcale nie musiałam rozglądać sie po sali lekcyjnej, by dopuścić do świadomości, że i tym razem oczy wszystkich zwrócone były w moją strone. Nie, wcale nie czułam się skrępowana. Ludzie od zawsze mi sie przyglądali i będą przyglądać. Niech patrzą, jak mają na co, nie? Tyle, że tym razem ich wzrok przypominał rentgen. Chyba domagali się odpowiedzi, która miała im dać jakikolwiek punkt zaczepienia co do mojej osoby. Ponad półtora roku w jednej klasie a oni właściwie mnie nie znali i nigdy tak naprawde nie mieli poznać. Kim jestem? Moje nazwisko nie jest, nigdy nie było i nie będzie kojarzone z czymś zwyczajnym. Oto ja. Najmłodsza z trójki rodzeństwa, a zarazem jedyna córka byłego szczypiornisty, obecnie najlepszego polskiego trenera i sławej tenisistki, która porzuciła kariere na rzecz rodziny, siostra dwóch kluczowych zawodników, którzy odegrali znaczną rolę w sukcesach polskiej piłki ręcznej. Małgorzata Lijewska to niemalże eufemizm od jestem skazana na sukces. Miałam wszystko o czym mogła sobie pomarzyć każda zwyczajna nastolatka. Oprócz oszałamiającego wyglądu, wrodzonej inteligencji i nieposkromionego charakteru miałam także sławną rodzinę i kilka zer na koncie, więc czego do cholery miałam sie bać?
Celulitu? Pryszczy?
Rozpadu One Direction?
Przypuszczalnie chyba tylko tego, że ta-która-ślubowała-czystość-na-wieczność upije mnie winem mszalnym i zwerbuje do swojego zakonu.
- Wie pani..., coś jest, a później tego nie ma. Normalna kolej rzeczy, nie ma czego sie bać. No, chyba, że w kiosku nie ma już L&M a ty musisz lecieć do następnego a jest już późno w nocy i możesz nie zdążyć na ostatni pociąg do domu. Wtedy to jednak należy się bać. Jeśli nie nakarmi się raka, on dosłownie, nie daje żyć. - Z trudem powstrzymując cisnący sie na twarz uśmiech wzruszyłam obojętnie ramionami i wstałam ze swojego miejsca, o kilka sekund wyprzedzając dzwonek na przerwe. Minęłam oddaną posłanniczke Boga i wyszłam z sali by na korytarzu wmieszać sie w tłum zwykłych, niczym niewyróżniających sie uczniów. Nie, nie szłam do szatni w żadnym pilnym celu, ani do szkolnego baru, by zamówić sobie kawe i popijać ją przez większość przerwy obgadując jednocześnie z największymi zdzirami uchodzącymi za wzorowe uczennice, każdego, kto pojawi sie w zasięgu wzroku. Na papierosa też nie. Jeszcze nie. Skierowałam sie do sali gimnastycznej i tyle mnie widziano.
Czy teraz sie czegoś boję?
Chyba tylko tego, że wreszcie w moim życiu pojawi sie coś, albo ktoś, na kim będzie mi zależeć. Do tej pory bowiem nie zależało mi na nikim i na niczym. Właściwie nadal nie zależy.
Można mieć dwie lewe ręce i do niczego sie nie nadawać. Można też mieć rozbite na milion kawałeczków serce, którego w żaden sposób nie da już sie posklejać i zapomnieć całkowicie co to znaczy kochać.